niedziela, 21 września 2014

Obóz suficki - Szwajcaria Campra

Sufickie podróże na obóz medytacyjny w Szwajcarii


Chciałbym podzielić się wrażeniami z podróży którą latem 2014 roku odbyłem z bratem w drodze sufickiej Salikiem do Szwajcarii. Naszym celem było zwiedzanie szwajcarskich Alp oraz przede wszystkim obóz suficki organizowany od lat w rejonie Tichino przez Międzynarodowy Zakon Sufi. Zachodni, Miedzynarodowy Zakon Sufi podobnie jak Ruch Suficki założył w Europie Mistrz Suficki Hazrat Inayat Khan a obecnie przewodzi zakonem jego wnuk Pir Zia Inayat Khan, syn Pir Vilayat Inayat Khan. 


Przylecieliśmy samolotem do Zurychu. Loty do Szwajcarii są niedrogie. Można kupić bilet w dwie strony za około 400 zł. Z lotniska dostaliśmy się do miejscowości która leży już w wysokich górach o nazwie Aldorf. Dotarliśmy tam późnym wieczorem co wiązało się z problemem noclegu. Udało się załatwić, po utargowaniu nieco ceny, nocleg w jednym z lokalnych hoteli. Warto wiedzieć, że Szwajcaria jest drogim krajem i namiot oraz własne jedzenie jest bardzo pomocne jeśli ktoś nie posiada dużego budżetu. 


Miejscowość Aldorf otaczają zewsząd góry. Alpy robią wrażenie ze względu na swoje rozmiary i piękno przyrody. Góry wznoszą się wysoko, dominują krajobraz na dużym obszarze. Następnego dnia po zaopatrzeniu się w niezbędny ekwipunek, czyli butle z gazem do gotowania posiłków, wyruszyliśmy na szlak. Szybko się okazało, że podróżowanie z ciężkimi plecakami po Alpach będzie wymagające fizycznie ale o podreperowanie kondycji również nam chodziło. Dzień był pochmurny i nieco deszczowy. Pierwsze widoki gór i alpejskiej architektury cieszyły oko. 



Po kilku godzinach wchodzenia pod górę można było odczuć zmęczenie ale na pierwszej przełęczy czekała na nas miła niespodzianka – tak zwana sokowa chatka. Jest to miejsce gdzie z kranu leci źródlana woda, są tam różnego rodzaju soki i szklanki. Można sobie do woli pić świeżą wodę z sokiem. Podnosi to morale na szlaku. Ktoś serdeczny i pomysłowy wymyślił coś takiego. 


W takiej deszczowej aurze wędrowaliśmy do wieczora. Udało nam się znaleźć przytulne miejsce na rozbicie namiotu. Ta szopa należąca do miejscowych górali była dobrym schronieniem podczas deszczowej nocy. Oczywiście nocleg był uzgodniony z właścicielami szopy. 


Kolejny dzień był dniem długiego marszu. Jakieś 4 godziny zajęło nam dotarcie do przełęczy Klassenpasse. Po drodze chadzają sobie alpejskie krowy. Jest ich w niższych partiach gór naprawdę sporo. Pod koniec lata górale sprowadzają krowy do dolin i jest to święto. Krowy przyozdabia się w kwiaty i maszerują sobie górskimi drogami w krowim pochodzie. Ale to można zobaczyć pod koniec sierpnia.


W przypływie sił i entuzjazmu z marszu postanowiliśmy dotrzeć do schroniska Claridenhutte. Było tam jeszcze około 5 godzin marszu. Na tym szlaku zobaczyliśmy po raz pierwszy ogrom Alp.


Końcowe podejście było na prawdę bardzo strome i wyczerpujące. Podczas takiego wchodzenia pomagają bardzo modlitewne frazy, polecam wycieńczonym podróżnikom. Do schroniska doszliśmy mocno zmęczeni. Ja odczuwałem już początki przeziębienia i ból gardła. Schronisko jest tam bardzo ładne. Niedawno remontowane, pachnie świeżością i czystością. Cóż, cena musi to uwzględnić. Najtańsza opcja to jest 35 franków od osoby. Na szczęście Salik niebyły sobą gdyby się nie potargował i udało się przekonać właścicieli do ceny 26 franków za osobę. 


Kolejnego dnia mieliśmy w planie zejść jedynie do doliny. Jakoś nie czułem się całkiem zdrów. Wyruszyliśmy późno, około godziny 13. Ten dzień będę długo dobrze pamiętał. W Alpach nie ma wyraźnie wytyczonych ścieżek tak jak w Tatrach. Trzeba uważnie wypatrywać kolejnych biało-czerwonych znaków by się nie zgubić. Jest taka zasada którą warto pamiętać wybierając się w Alpy. Jeżeli nie widzisz kolejnego znaku, cofnij się do poprzedniego znaku i wypatruj drogi którą trzeba iść. My nie znając tej zasady pobłądziliśmy tego dnia. Było pochmurnie i deszczowo. Na tej wysokości trzeba iść już często przez śnieg.

Zeszliśmy nieświadomie ze szlaku czerwonego i jak się później okazało weszliśmy na szlak alpejski. Zwiodły nas też trochę usypane z kamieni stosy które czasami pomagają odnaleźć szlak. Tym razem wskazywały szlak alpejski. Na tym etapie powinno się wrócić do poprzedniego czerwonego znaku. Cóż nie zrobiliśmy tego i szliśmy uparcie w kierunku który wydawał się nam właściwy, czyli pod bardzo stromą górę, pokrytą śniegiem i drobnymi skałami. Im wyżej się wchodziło tym bardziej wydawało się to niebezpieczne. Padał deszcz ze śniegiem, było tam sporo śniegu. Wspinaczka po jakimś czasie przerodziła się w walkę o życie. Jeden niewłaściwy ruch mógł się fatalnie skończyć. To co na dole, wydawało się coraz bardziej odległe. W takiej sytuacji człowiek wydobywa z siebie ukryte pokłady siły i determinacji. Nie było czasu na to by się bać. Wspinaliśmy się uparcie do góry z nadzieją, że drogą będzie łatwiejsza po wejściu na szczyt. Byliśmy całkowicie przemoczeni. Od wbijania dłoni w śnieg było bardzo zimno. Salik odmroził sobie wtedy trochę palce. Z góry w wielu miejscach pod śniegiem spływały strumienie wody. Gdy sobie to przypominam, to nie wiem jak my tam weszliśmy, ale około godziny 16 dotarliśmy do szczytu. Tam przebraliśmy się i owinęliśmy w koce. Poszedłem wspięć się jeszcze trochę wyżej zobaczyć co jest po drugiej stronie, tam biała otchłań. Nic nie było widać tyko chmurę i przestrzeń. To nie wróżyło dobrze.

Postanowiliśmy zadzwonić po pomoc. Nie mieliśmy już nadziei, że uda nam się stamtąd zejść. Znaleźliśmy numer ratunkowy na mapie. Jakimś cudem był tam chociaż słaby, ale zawsze zasięg. Ratownik starał się ustalić gdzie jesteśmy. Nie było mowy o akcji ratunkowej w taką pogodę. Później okazało się, że byliśmy w innym miejscu niż nam się wydawało. Tylko mniej więcej ustaliliśmy nasze położenie. Około godziny siedzieliśmy tam i od czasu do czasu rozmawialiśmy z ratownikiem. Ustaliliśmy ostatecznie, że spróbujemy zejść inną drogą i będziemy dzwonić jak już będzie całkiem fatalnie. Zebraliśmy się w sobie, spakowaliśmy i ruszyliśmy granią w stronę lodowca. Droga okazała się prostsza niż myśleliśmy. Doszliśmy do miejsca gdzie można było w miarę bezpiecznie zejść na lodowiec. Zajęło nam to jeszcze trochę czasu. Schodząc Salik usłyszał czyjeś gwizdanie. Krzyknął by dać znać gdzie jesteśmy. Po jakimś czasie w oddali na dole pokazał się człowiek. Minęło jeszcze około 15 minut zanim do niego doszliśmy. Wtedy wiedzieliśmy już, że jesteśmy bezpieczni. Okazało się, że jest to Szwajcar którego poznaliśmy dzień wcześniej w schronisku. Pogotowie ratunkowe poinformowało schronisko i ten chłopak poszedł nas szukać. Mówił, że niebezpieczne jest chodzić po lodowcu bo latem są pod śniegiem głębokie rozpadliny w które można wpaść. Bez lin lepiej nie zapuszczać się na lodowiec. Wróciliśmy z nim do schroniska. Zbliżał się już zmrok. Tam dopiero odetchnęliśmy. Mamy duże szczęście, że wyszliśmy z tego cało.

Ekipa schroniska miło nas wsparła. Dostaliśmy dobrą zupę i jeszcze inne smakołyki co zostały z kolacji. Była to jedna z przyjemniejszych kolacji w moim życiu. Zawsze miałem respekt do gór ale teraz mam jeszcze większy. W każdych górach należy być bardzo uważnym ale w Alpach szczególnie. Nie trudno jest się zgubić gdy warunki pogodowe są trudne a na zagubionego wędrowca czyha wiele niebezpieczeństw. A może po prostu należy uważniej się rozglądać i omijać szlaki alpejskie.

A to piękny widok ze schroniska kolejnego poranka:  

Alpy - Widok poranny ze schroniska
W kolejnym dniu obraliśmy jak najprostszą drogę na dół. Potrzeba było trochę wytchnienia w dolinach po doświadczeniach w wysokich górach. Poza tym budżet wymagał już zdecydowanie spania w namiocie. Okazało się, że z tej góry schodzi się prawie cały dzień. Na samym dole człowiek zadaje sobie pytanie: jak to jest możliwe, żeby wejść stąd z powrotem do góry? Mieliśmy jeszcze kilka godzin dnia i chcieliśmy dostać się autostopem jak najbliżej kantonu włoskiego gdzie odbywa się obóz Sufi. Kierowcy w Szwajcarii bardzo chętnie się zatrzymują. Po dwóch przesiadkach zabrała nas pani o imieniu Monika która ugościła nas w swoim domu. To było dość niecodzienne. Na dzień dobry jej córka zagrała nam dwa folkowe utwory na akordeonie, po czym Monika zostawiła nas samych w domu i pojechała zawieźć córkę na dworzec. Trafiliśmy na ufną osobę. Po powrocie zrobiła jeszcze dobrą kolację i mnie trochę podleczyła, bo okazało się, że zna się na bioenergoterapii. A i jeszcze wyprała nam wszystkie rzeczy. Także rano wyruszyliśmy wyleczeni, najedzeni i czyści w dalszą podróż.

Taki ładny widok ma Monika z balkonu:

Widok z balkonu Moniki
A to cała nasza trójka z Moniką: 

We troje z Moniką
Dzięki życzliwości dwóch kierowców dotarliśmy szybko w okolice obozu do miejscowości Disentis\Musler. Druga nazwa jest w języku retoromańskim. Szwajcaria to kraj kantonów i różnych języków w każdym z nich. Oprócz autentycznej demokracji, na wzór dawnych systemów demokratycznych Grecji czy Rzymu, w tym państwie zadziwia znajomość u przeciętnego obywatela wielu języków. Dialekt w kantonie niemieckim czy włoskim różni się od języka włoskiego czy niemieckiego istotnie. Chłopak który nas odnalazł w górach mówi na dzień dobry w dialekcie niemieckim, włoskim w standardowym języku włoskim, niemieckim i angielskim. Taka wielojęzyczność jest tam bardzo powszechna.

To jest Distentis właśnie:  

Distensis
Tam biwakowaliśmy przez trzy dni nad rzeką w towarzystwie stada kóz i owiec. W pobliżu był zorganizowany camping. My rozbiliśmy się w pobliżu, na dziko. Co ciekawe w pobliskiej rzecze ludzie szukali złota. Można nawet było sobie wypożyczyć sprzęt do szukania tego cennego kruszcu. Okolica tam jest bardzo piękna, zewsząd otoczona górami które mogą służyć długim wędrówkom. 

Kolejnego dnia sam wybrałem się na wyprawę w góry. Bez ciężkiego plecaka było znacznie łatwiej ale droga była długa i wróciłem mocno zmęczony. Widok z góry był ładny, warto było.


Co ciekawe po tamtych górach chodzi bardzo mało ludzi. Przez cały dzień można spotkać zaledwie kilku. Można czuć się tam całkowicie samemu. Sprzyja to zadumie i kontemplacji piękna przyrody. 

Kolejnego dnia ja się obijałem kręcąc się po okolicy a Salik wybrał się na jakąś karkołomną wyprawę najpierw w górę rzeki, później pod bardzo stromą górę. Wrócił wykończony i cały poharatany. Wspinać się na boso, odzianym tylko w slipki – szacun. Miłe tam były wieczory przy ognisku, wśród czystej przyrody oraz stada owiec i kóz. Piekliśmy sobie ziemniaki i gotowaliśmy smaczną kaszę z suszonymi pomidorami. Stado kóz i owiec które zamieszkiwało również tamtą okolicę początkowo było irytujące ze względu na chęć zjedzenia wszystkiego co mieliśmy. Na początku zjadły trochę naszych zapasów bo zostawiłem nieopatrznie siatkę z jedzeniem. Później stado polubiło nas i przyzwyczaiło się. Gdy wybierałem się nad rzekę kąpać się, całe stado szło ze mną. 

Na sufizki obóz w Campra 


Kolejnego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy na obóz Sufi do miejsca o nazwie Campra. Z autostopem nie było problemu. Zatrzymał się sympatyczny pan który nam sporo opowiedział o okolicznym życiu i mimo że nie było mu to całkiem po drodze podwiózł nas do samego obozu. 

Teraz rozpoczyna się okres obozu trwający dla nas 9,5 dnia! Warto objaśnić trochę jak wygląda organizacja tamtejszego obozu Sufi. Cała suficka impreza trwa 9 tygodni. Przez pierwsze 5 tygodni obóz jest budowany. Można przyjechać pomóc budować obóz na tak zwany workcamp. Gdy przepracuje się odpowiedni czas to można później uczestniczyć w części zajęć bez opłaty. Okres 4 tygodni zajęć podzielony jest na odmienne programy z których każdy trwa tydzień. W tym roku na przykład pierwszy tydzień poświęcony był uzdrawianiu, zajęcia w drugim milczącym tygodniu prowadził głównie Pir Zia. 

Razem z murid Salikiem uczestniczyłem w programie pierwszego tygodnia i w połowie drugiego. Uczestnicząc w obozie można pracować jako obozowy personel. Na obóz przyjeżdża sporo ludzi i jest dużo pracy by to wszystko mogło sprawnie funkcjonować. Można pracować w kuchni, być kierowcą autobusu, pomagać w administracji ,itd. Jeżeli pracuje się w charakterze 'full time' - pełnoczasowym, to jest się zwolnionym z opłaty za zajęcia na kolejnych tygodniowych turnusach. My mieliśmy bardzo fajna pracę – wieczorne mycie całej kuchni. 

Oto nasza kuchenna domena. W nagrodę za naszą pracę można było podjeść coś dobrego ze spiżarni:

W obozowej kuchni sufickiej
Ta praca akurat umożliwiała uczestniczenie w całych zajęciach. Można było ją zrobić dowolnie późno, byle kuchnia rano była czysta. Niektóre prace niestety uniemożliwiają uczestniczenie w części zajęć. Na obóz zjeżdżają się ludzie z różnych zakątków świata, nie tylko z całej Europy. Towarzystwo jest bardzo różnorodne. Na obóz można przyjechać też z dziećmi. Odbywają się w czasie warsztatów zajęcia dla dzieci w innym w specjalnym namiocie. 

Rytm dnia wygląda następująco: 

- o 6.30 rozpoczyna się poranna medytacja, 
- około 8 śniadanie, 
- od 9 do 12 pierwsza sesja głównego programu, 
- później około 13 lunch, 
- od 15 do 18 druga sesja głównego programu, 
- o 19 obiadokolacja i wieczorem jeszcze 
- o 20 różnego rodzaju programy wieczorne. 

Wszystkie sprawy organizacyjne ogłaszane są zawsze przed suficką modlitwą poprzedzającą posiłek. Wtedy cały obóz zbiera się razem i wszyscy, trzymając się za ręce, formują duży okrąg w centralnej części obozu. Notabene jedzenie na obozie jest bardzo dobre. Każdy tydzień różni się mocno co do programu i zajęć jakie są prowadzone. Osobiście bardzo dobrze czułem się w dyscyplinie obozu. Można tam odnaleźć to co cenne w pięknej i starożytnej tradycji Sufi. Każdy doświadcza obozu i warsztatów na własny sposób. Dla mnie było to pod wieloma względami bardzo cenne doświadczenie. 

Można oczywiście do woli praktykować w wolnym czasie samemu. Piękna okolica sprzyja duchowej praktyce i rozmyślaniom. Praktyki w pierwszym tygodniu były różnorodne ze względu na różne osoby prowadzące. Warsztat poświęcony uzdrawianiu prowadziły cztery osoby. Można doczytać szczegóły programu na stronie Zenith Institute - link na końcu tej relacji z podróży i obozu sufi. Na tej stronie można też zaczerpnąć wszelkich informacji dotyczących zapisów i przyszłych obozów. Jeżeli ktoś lubi wczesne wstawanie to może dołączyć do porannych medytacji o 6:30 (w sumie nie aż tak wcześnie) które odbywały się w dwóch różnych namiotach. Praktyka Zikr'ów w tamtym tygodniu raz odbyła się wcześnie rano o 4 i raz wieczorem. W drugim tygodniu z Pir Zia duchowy Zikr był częścią codziennej praktyki. 

Przedpołudniowa praktyka suficka od 9 odbywała się wspólnie w dużym medytacyjnym namiocie. Każdy dzień poświęcony był jakimś aspektom uzdrawiania jak Boża Łaska, Boża Miłość, oddech, przebaczanie. Po południu pracowało się w małych grupach wraz z jednym z prowadzących zajęcia na tym sufickim obozie. Każdy dzień przez to był całkiem inny i przynosił nowe ciekawe doświadczenia.

Wedle zainteresowania można było też uczęszczać na inny program który odbywał się w tym samym czasie wraz z innymi prowadzącymi. Cóż należy się na coś zdecydować bo nie można być wszędzie naraz. Miła atmosfera i życzliwi ludzie pomagają czuć się tam dobrze. Mieszanka ludzi z całego świata unaocznia uniwersalność przekazu Sufi który porusza serca ludzi na wszystkich szerokościach geograficznych. Są tam ludzie którzy przyjeżdżają na obóz już od lat jak i całkiem nowi uczestnicy którzy dopiero poznają tradycję Sufi. Jeżeli ktoś ma zamiłowanie do muzykowania, na obozie są również okazje aby pograć i pośpiewać.

Ciekawym wydarzeniem, odbywającym się w każdą sobotę jest Powszechne Nabożeństwo. Podczas tej ceremonii oddaje się szacunek różnym religiom i śpiewa się pieśni i modlitwy z różnych tradycji duchowych. Niedziela jest dniem wolnym od zajęć. Zjeżdżają się wtedy nowi uczestniczy zajęć oraz część ludzi wyjeżdża z obozu do domów. Pracując jako staf (zespół organizatorów) należy przyjechać na obóz już w sobotę. Tego dnia wieczorem jest ważne zebranie organizacyjne. Na obóz lepiej zabrać ze sobą porządny namiot, bo burze w górach potrafią być bezlitosne dla lichych namiotów oraz ich mieszkańców. 

Przykrym zgrzytem było niestety spotkanie niektórych Polaków czy Polek którzy niby uczyli się od dobrych mistrzów i nauczycieli ale zdaje się, że zapomnieli od kogo się uczyli i zapomnieli nawet kto założył Zachodni Zakon Sufi w Polsce, zapomnieli kto sprowadził Zakon Sufi Hazrat Inayat Khan do Polski w 1988 roku. Udają takie osoby pokracznie (jedna świrka z Sopotu), że coś tam sobą reprezentują ale niestety kiepsko im to wychodzi i widać, jak to się mówi, jak im słoma z butów wychodzi. I w zasadzie, prawdę powiedziawszy, jedynie do czyszczenia kibli się takie udajace znawców sufizmu osoby nadają. Ale o tym może kiedy indziej napiszę osobny artykuł-relację... 

Poniżej kilka zdjęć z obozu sufich w Campra:

Suficki namiot herbaciany - przekąski i herbatki
Po prawej tak zwany 'tea tent' - namiot herbaciany. W tym namiocie przez cały dzień można napić się ciepłej herbaty, a w dni deszczowe jest to schronienie w czasie obiadu. Z tyłu 'tea tent' znajduje się sklepik w którym można kupić różne książki i płyty o tematyce sufickiej. Jeżeli komuś brakuje garderoby to ubrania też można kupić. 

Widok na obóz z drogi prowadzącej co Campra:

Widok na obóz z drogi do Campra
W Campra znajduje się biuro, miejsce gdzie personel obozu może się przespać i wziąć prysznic oraz kuchnia gdzie przygotowuje się posiłki i później dowozi do obozu. 

Piękna okolica obozu sufi w Campra:

Piękna okolica obozu sufich w Campra
Na kolejnym zdjęciu po prawej tak zwany 'staff tent' - namiot zespołu organizatorów – miejsce gdzie osoby pracujące na obozie mogą odpocząć i coś sobie zjeść w razie potrzeby.

Po prawej w dolnym rogu 'staff tent' - namiot zespołu organizatrów
Tak wygląda ze środka duży namiot medytacyjny:  

W dużym namiocie medytacji sufickich
W staff tent rozgrywane były partie szachów. Murid Salik był głównym inicjatorem tych rozgrywek.

Szachowe rozgrywki w przerwach zajęć

Powrót z obozu sufi do Polski 


Po ponad 9 dniach pobytu na obozie Sufi w Szwajcarii, w Campra, przyszedł czas na powrót do domu, do Polski. Miło byłoby jeszcze zostać trochę ale za dwa dni odlatywał nasz samolot do Polski. Wyruszyliśmy po obiedzie na stopa z Campra do Zurychu. Na dobry początek podwiózł nas trochę nasz znajomy z obozu, w dobre miejsce do autostopowania. Co ciekawe w miejscowości Disientis zatrzymał się ten sam człowiek który przywiózł nas do obozu 9 dni wcześniej. Nieźle się zdziwiłem gdy ponownie go zobaczyłem. Tym razem wykazał się jeszcze większą uprzejmością bo nadłożył około 20 km drogi by podwieźć nas do następnej miejscowości. Szwajcarzy są bardzo uprzejmi. 

Do Zurychu dotarliśmy wieczorem tego samego dnia. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko to pójdzie. W Zurychu spaliśmy pod gołym niebem w przytulnym miejscu nad kanałem w którym jest czysta woda i można rano swobodnie wziąć kąpiel. Co zresztą robią też miejscowi mieszkańcy. W Zurychu można za darmo wypożyczyć sobie rowery. Należy wpłacić tylko zwrotną kaucję. Jest to świetny sposób na zwiedzenie miasta i okolic. Była to bardzo przyjemna przejażdżka uwieńczona kąpielą w jeziorze. 

Pod górę nie jest łatwo

Jazda pod górę nie jest łatwa
W tle jezioro nad którym leży Zurych 

Widok na jezioro w Zurychu
Tak kończy się nasza wyprawa. Kolejnego dnia rano wylądowaliśmy w Warszawie na lotnisku Okęcie. Pozostało z tej wyprawy dużo dobrego, co jest pomocne w życiu tutaj w Polsce. Chciałbym podziękować Pir Ofiel Chishty i reprezentującej Zakon Sufi Murszidzie od których mam szczęście uczyć się i z którymi praktykuję  tutaj w Polsce. Ich nauki i wsparcie jest nieocenione gdziekolwiek się jest. 

Pozdrawiam wszystkich pielgrzymów Drogi Sufi, ze wszystkich zakonów i ruchów sufickich. Może w przyszłości ktoś będzie chciał dołączyć do jakiejś sufickiej wyprawy – Murid Hafiz. 

(Relacja spisana przez Murid Hafiz) 

Linki: 


Zenith Institute - Organizator obozu sufickiego w Szwajcarii

http://www.zenithinstitute.com 

^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz